„... GORZKO PACHNIE PODMOKŁA WIKLINA....

.... Chlapie woda w przemoczonym bucie...”

Tak, właśnie - niełatwo być harcerzem. Jednak my się nigdy nie poddajemy i zostaliśmy sami na placu boju. Zlot Hufca Ziemi Rybnickiej zakrapiany deszczem. No ale zacznijmy może od początku. Kiedy ruszyliśmy rankiem 4 czerwca w stronę Gaszowic, słońce przypiekało a my byliśmy zlani potem.

            Na miejscu rozbiliśmy namioty (te nasze super ekstra fajne namioty), rozpakowaliśmy się i zaczęliśmy przygotowania do biegu. Przygotowania, czyli zaczynaliśmy wszystko od początku gdyby nie fakt, że mamy w naszych szeregach kogoś tak wspaniałego jak Ola, która zapamiętuje wszystko po pierwszym przeczytaniu to chyba nie dalibyśmy rady zapoznać się z życiorysem Władysława Dworaczka (gaszowickiego harcerza i działacza).

            Wreszcie wyruszyliśmy na szlak. Zaczęło się z przygodami, bo zapomnieliśmy zabrać ze sobą znicz, który należało złożyć na grobie Dworaczka, – ale Basia szybko nam go przywiozła.

 

 

            Ruszyliśmy dalej i jak na prawdziwych harcerzy przystało robiliśmy wszystko na opak. Nie czytając mapy jak należy znaleźliśmy się zamiast na III to na IV punkcie a na dodatek, aby się na niego dostać czekała nas ciężka przeprawa przez pokrzywy. Zatem po wystrzelaniu szlojdrami swojego limitu ruszyliśmy w drogę powrotną, aby dotrzeć na zagubiony III punkt, czyli wyłowić rybki. Mijaliśmy po drodze wszystkie drużyny za nami idące, – ale nic nas nie zrażało we wspaniałej zabawie. Po III punkcie przeszliśmy na punkt VI gdzie ratowaliśmy Sławka (mógłby się w końcu chłopak na rowerze nauczyć jeździć). A po punkcie VI jak wszyscy wiedzą jest punkt... V – nareszcie woda – a tu na rumpli wypraliśmy nasz ZLOT HUFCA 2005. Po powrocie z biegu czas odwiedzić izbę pamięci. Nie umieliśmy się skupić na tym, co najważniejsze, gdy w koło tyle wspaniałych i zadziwiających rzeczy z przeszłości – niesamowity stary drewniany piórnik, jakiś dziwny stary instrument, stare kałamarze i ławki szkolne, tabliczki czy mapa województwa śląskiego.

 

 

 

 

            Na obiad pomidorowa, na którą chętnie wybrałby się również wróbelek, który był wdzięcznym modelem do zdjęć. Następnie apel i msza, na której się działo i działo – Łukasz miał mnóstwo roboty, bo co chwilę ktoś mdlał. Po mszy kolacja – cała kadra była pod wrażeniem ile potrafimy zjeść (na obiedzie coś mniejszy był apetyt).

            No i po kolacji się zaczęło. Nagle ulewa nie z tej ziemi. Słyszymy krzyki i piski, że komuś namiot zalewa. Komu? No jak to, komu oczywiście, że wodniakom. Wielkie bunty „Druhu, ale my chcemy w namiotach my nie przemakamy!!!” W końcu tylko my zostaliśmy na placu boju – całe reszta harcerzy nocowała po nieprzemakalnym dachem sali gimnastycznej.

T

Tak to już jest, że „NIEŁATWO BYĆ HARCERZEM” ale za to całkiem przyjemnie.